Historie z Czarnobyla.

Trzeci anioł zatrąbił:
i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia,
a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód.
A imię gwiazdy zowie się Piołun.
I trzecia część wód stała się piołunem,
i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie.
- Apokalipsa 8, 10-12

Czarnobyl (z ukr.) to potoczna nazwa czarnej bylicy, czyli piołunu.

KOLOROWE GROSZKI. HISTORIA SWIETŁANY SZYNKARENKO

Swietłana przeniesiona została do Prypeci by uczyć plastyki w tamtejszej szkole podstawowej. Miasto skupiać miało najlepszych przedstawicieli swojego kraju. Inteligencja i artyści z całego Związku Radzieckiego ściągani byli do Prypeci nie tylko by pracować przy samej elektrowni, ale również by tworzyć infrastrukturę wokół niej. Miasto Dzieci i Róż – miało tu powstać społeczeństwo doskonałe. Swieta z mężem pracowali wcześniej w wielu miejscach kraju nad różnymi projektami naukowymi, teraz naród potrzebował ich właśnie w Prypeci. Wraz z synem wprowadzili się do dużego, 4-pokojowego mieszkania na najwyższym piętrze wieżowca przy ul. Łesi Ukrainki 1a. Z balkonu roztaczał się piękny widok na wciąż powstające miasto. Córka przyszła na świat już w na miejscu.

26 kwietnia nastąpił wybuch reaktora. Głośne dźwięki z elektrowni dobiegały do miasta regularnie, nikogo więc nie zdziwił ani nie zaskoczył kolejny huk, tym bardziej, że miał on miejsce w środku nocy i wielu mieszkańców po prostu go przespało. Gdy ogłoszono ewakuację nikt nie wiedział co się dzieje, mieszkańców bloku zebrano przy ulicy i tam oczekiwali na autobus, który miał wywieźć ich z Prypeci. Atmosfera była ciepła i przyjazna, żartowano, śmiano się i plotkowano o codziennych sprawach. Ktoś rzucił, że mieszkańcy dostają kilka dni darmowego urlopu, jadą na piknik. Wszyscy w tym momencie byli już mocno napromieniowani.

Wypłatę Swieta dostać miała na początku maja, w portfelu zostały jej więc dosłownie ostatnie kopiejki. Jej córka zmęczona i wystraszona zaczęła płakać, więc mama kupiła jej za swoje ostatnie pieniądze kolorowe groszki, popularne wówczas cukierki.

Kobieta z rodziną trafili do Charkowa, do stacji, gdzie mieli zostać poddani odkażaniu. Musieli oddać wszystko co mieli przy i na sobie, zgolono im włosy. W trakcie procesu odkażania naukowcy musieli również odebrać dziecku cukierki, czego dziewczynka nie rozumiała. Płakała nie chcąc oddać jedynej rzeczy, jaka jej pozostała – słodkich, kolorowych groszków.

Rodzinę umieszczono w obozie dla poszkodowanych. Bez grosza przy duszy, bez osobistych rzeczy, dosłownie z pustymi rękoma stali pośród tłumu podobnych im ludzi. Zorganizowano zbiórkę na rzecz uciekinierów z Zony, na Ukrainę zwieziono podarunki, był to jednak rok 1986 w Związku Radzieckim, niesiona pomoc płynęła z dobroci serc, niewiele jednak można było wówczas oddać.

Swieta stanęła przed dużymi drzwiami do sali, w której znajdować się miały ubrania. „Możecie wybrać sobie co tylko chcecie” rzekł oficer i otworzył drzwi. Na środku dużego pokoju leżała sterta używanych, schodzonych łachów. Ubrania walały się w nieładzie po podłodze. Swieta wzięła w dłoń pogniecioną, wypłowiałą sukieneczkę dla dziecka. Łzy same cisnęły się do oczu, nogi odmówiły posłuszeństwa. Kobieta usiadła na podłodze nie mogąc powstrzymać głośnego płaczu, zrozumiała, że z dnia na dzień jej przeszłość przestała istnieć. Straciła wszystko co do tej pory posiadała. Klęczała płacząc bezsilnie, przed oczami miała jedynie swoją córkę i jej kolorowe groszki.

***

DZIEDZICTWO. HISTORIA OLGI PAVLOVNY JUSZCZENKO

„Wejdźcie, wejdźcie. Niech Wam Bóg błogosławi” – zgarbiona staruszka kuśtykając wprowadziła nas do swojego gospodarstwa. Ciasne podwórko obrośnięte jest owocami i warzywami, na słońcu suszą się śliwki, gruszki i groch. Olga pracowała akurat przy ziemniakach, dłonie brudne miała od ziemi, ale ucieszyła się na nasz widok i przerwała pracę goszcząc nas w swoim skromnym domostwie.

Powietrze we wnętrzu domu było ciężkie, okna zastawione ozdobami, książkami, garnkami pełnymi  zbiorów, co sprawiało, że pomieszczenie było ciemne i zatęchłe. Mimo pozornego bałaganu dało się zauważyć, że kobieta bardzo dba o czystość. Jej łóżko wciśnięte w kąt pokoju zasłane było eleganckim kocem, w ogromnym piecu podgrzewały się gruszki, na starych gazetach rozłożone były inne owoce. Mieszkanie było zagracone, nigdzie nie było jednak widać śladów braku porządku, kurz był starty, na podłodze nie było błota.

„Dziesięć lat pracowałam przy elektrowni. Jako malarz, odnawialiśmy sprzęty i pomieszczenia.” Staruszka zaczęła snuć swoją opowieść wzrok wbijając w przestrzeń, gdzieś ponad naszymi głowami. Ściągała brwi, tak jakby z trudem przywołując w pamięci wydarzenia. „W dzień wybuchu przyjechaliśmy do pracy tak jak każdego dnia, ale nie wpuszczono nas do środka. Strażnik przy bramie powiedział jedynie, że dziś mamy wolne”.

„Czy się baliśmy? Nie. Nikt z nas nie wiedział przecież co się wydarzyło. Ewakuowano nas dopiero tydzień po katastrofie. Przenieśli nas do Kijowa, ale nie można tam było znaleźć pracy. Bali się nas zatrudniać, bali się promieniowania i mutacji. Jako ludzie ze Strefy byliśmy napiętnowani. Wielu z naszych nielegalnie wracało, przedzierali się przez rzeki i lasy, by móc wrócić do siebie, do swoich domów”. Staruszka zauważyła, że interesują nas leżące wokół owoce. Wyjęła z pieca blachę, na której ususzyła gruszki. Poczęstowała nas i kontynuowała opowieść.

„Przed katastrofą pracował tu jeden inżynier. Jak stawiali reaktor nr 4 to mówił już wtedy, że to zły pomysł. Mówił, że ziemia jest podmokła, grząska, nie jest to dobry teren na budowę elektrowni jądrowej. Nie słuchali go, został zwolniony, w jego miejsce zatrudnili drugiego, który siedział cicho, elektrownie zbudowali na bagnach”.

„Jeszcze niedawno nie byłam sama. Było kilku sąsiadów. Jeden z nich wyszedł raz do lasu na grzyby, ale już nie wrócił. Miał 86 lat. Ale teraz już nie ma tu grzybów. Niedawno przez lasy przeszedł pożar, dużo czasu minie zanim grzyby znowu się pojawią. Uratowałam jedną sarnę z tego pożaru, ale już wróciła do lasu. Dokarmiałam też dziki, ale już nie przychodzą. Zostały mi 2 krowy, miałam dużo kur, tylko lis wszystkie zjadł. A niech ma, na zdrowie. Tak to tutaj wygląda. Pamiętam sąsiadkę, która hodowała pszczoły. Kochała te swoje pszczoły. Kiedyś jednak okradli ją stalkerzy, nie wróciła już do siebie, dostała do głowy. Straciła jedyne ukochane zajęcie”.

„Mam syna Pawła. I wnuczka, Daniła, chodzi do 8 klasy”. Oczy staruszki wyraźnie rozbłysły. „Na zimę jeżdżę do nich, do Kijowa. Oni też mnie tu czasem odwiedzają. Zdarza się, że turyści przyjadą, powiem im, że jestem matką prezydenta Juszczenki. Jedni wierzą, inni nie, ale zawsze jest wesoło. Czasem leśniczy wpadnie, pomoże. Ale teraz już rzadko ktoś przychodzi” – kobieta westchnęła – „rzadko ktoś przychodzi…”.

Mieliśmy się już pożegnać. Staruszka wyszła z nami na zewnątrz by móc pokazać ogród i swój dorobek. Pochwalić się tym co ma. Nie ma tutaj prądu, więc wieczorami szybko kładzie się spać, czasem coś poczyta przy świetle lampy naftowej. Dzień mija na fizycznej pracy przy warzywach, owocach i swoich dwóch krowach. „Masz kraśnico, piękny owoc dla ciebie, bo i ty jesteś piękna”. Olga zerwała gałązkę kaliny i wręczyła Zuzannie, 18-letniej dziewczynie, która przyjechała z nami. Zuza uśmiechnięta i wzruszona spoglądała w doświadczone i życzliwe oczy kobiety. „Masz jeszcze. Posadź w domu” – staruszka dała jej również garść pestek owoców i nasiona kwiatów, „Piękne kwiaty dla pięknej dziewczyny. Kraśnico! Niech cię Anioły ochraniają”.

Olga wyszła z nami przed furtkę, usiadła na ławce i powiedziała, że ma dla nas jeszcze jeden prezent. Pięknym, miękkim i ciepłym głosem zaśpiewała dla nas pieśń ludową, o dziewczynie i kozaku, o ich nieszczęśliwej miłości i złamanym sercu chłopca. „Idźcie z Bogiem! Żebyście zawsze byli młodzi i piękni. Dojedźcie bezpiecznie do domu, do Polski. Niech was Anioły chronią” – jej ciepłe słowa odprowadziły nas do auta.

Wcześniej odwiedzaliśmy opuszczone wsie, Nowe Szepelicze, Ilinci, Zapole. Stalkerzy, szabrownicy, ograbiają domy w mgnieniu oka. W niektórych widzieliśmy jeszcze ślady niedawnego użytkowania, wiedzieliśmy, że mieszkańcy zmarli niedawno, podłogi były jednak pozrywane, zawartość szafek i regałów rozrzucona po ziemi. Ukradziono wszystko co miało jakąkolwiek wartość. Olga wiedziała, że jej dobytek zniknie wraz z nią. Że nie pozostawia po sobie żadnego spadku, żadnego wartego zapamiętania śladu. Jej dom, ukochana ziemia – to wszystko zostanie zniszczone i rozgrabione w dniu jej śmierci. Bezimienne sępy, pozbawione honoru bestie krążyły już niedaleko, ukrywały się wśród ciemnych drzew. Olga tchnęła w nas swoją radość życia, pokazała jak żyć nie bojąc się samotności. Pozostawiła nam w sercach swoją historię. „Piękny owoc dla pięknej dziewczyny. Posadź go u siebie w domu” – oto jej dziedzictwo.

Olga Juszczenko, rocznik 1931, córka Pavla, w roku 2018 ze względu na stan zdrowia wyprowadziła się do mieszkania syna w Kijowie. Była ostatnim mieszkańcem wioski Łubianka wewnątrz Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia.

***

PODPIS NA ŚCIANIE. HISTORIA WŁADIMIRA SZYNKARENKI

Przed przyjazdem do Prypeci Władimir Szynkarenko mieszkał w Krasnojarsku. Był naukowcem, pracował przy paliwie uranowym. Wyjeżdżając z miasta, czy to na wakacje czy odwiedzić rodzinę, zobowiązany był zachować w sekrecie wszystkie informacje na temat wykonywanego zawodu. Wraz z żoną, Swietłaną, podpisywać musieli dokumenty, w których zobowiązywali się nie udzielać żadnych informacji na temat swojej pracy. Ot, rzeczywistość Związku Radzieckiego w okresie Zimnej Wojny.

Na Syberii urodził im się syn, Leonid, był jednak bardzo chorowity. Podczas kolejnej wizyty u lekarza młodzi rodzice dowiedzieli się, że jedynym ratunkiem dla zdrowia syna jest zmiana klimatu, musieli się więc wyprowadzić. Młodzi, wykształceni ludzie nie mieli wówczas problemu ze znalezieniem pracy i mieszkania, władza szybko dała im przydział. Prypeć – Miasto Dzieci i Róż.

Swietłana została nauczycielką plastyki, Władimir dostał pracę w zakładach Jupiter, gdzie produkowano sprzęt elektroniczny dla mieszkańców ZSRR – radia oraz telewizory. Nieoficjalnie natomiast powstawał tam sprzęt na potrzeby radzieckiego wojska. Władimir, z racji swojego poprzedniego zawodu, produkował tutaj sprzęt do pomiaru radiacyjnego. W Prypeci przyszła na świat ich córeczka, Oksana.

Czasem rano, przed pracą, żona opowiadała mu sen, który nękał ją co jakiś czas. „Dokądś uciekam, ale nie mogę znaleźć drzwi. Niosę dzieci na rękach i biegnę, goni mnie ogień. W ostatniej chwili wskakuję do jakiejś kopuły, drzwi zamykają się za mną gdy płomień już ma mnie dopaść. Wtedy się budzę”.

W dniu katastrofy Władimir zajęty był od rana. Zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Do pomocy przy awarii skierowani byli wszyscy, którzy się do tego nadawali. Niestety dzień przed awarią Leonid, ich syn, dostał gorączki, zaczął wymiotować i musiał trafić do szpitala. Żona musiała zostać z tym problemem sama.

W dzień ewakuacji Władimir nie miał czasu odwiedzić własnego domu, od trzech dni sypiał po kilka minut w ciężarówkach, którymi przewożono ich z miejsca na miejsce lub na podłodze w Jupiterze gdy przez chwilę nic się nie działo. Poprosił przełożonego by znalazł kogoś na zastępstwo, tylko na kilka minut, by mógł iść do domu, zobaczyć czy z rodziną wszystko w porządku.

Gdy wszedł do domu zastał Swietę roztrzęsioną i ze łzami w oczach. Ich syn znajdował się w szpitalu, do którego zwożono ofiary promieniowania. Swieta nie mogła iść tam ze swoją 4-letnią córką, nie mogła jej też zostawić samej w mieszkaniu. Bała się, że będzie musiała wyjechać bez ukochanego synka i liczyć na to, że jego wywiezieniem zajmą się pracownicy szpitala. Władimir pojawił się w domu dosłownie w ostatnim momencie. Swietłana pobiegła do szpitala po Leonida, on został w mieszkaniu z Oksanką. Przytulił ją, ucałował jej aksamitne włoski. Wiedział, że rozstają się na jakiś czas. Wiedział, że będzie bardzo tęsknił.

Władimir musiał zostać w Prypeci po ewakuacji. Pracował jako dozymetrysta, oczyszczał miasto oraz zajmował się pomiarem skażenia terenu. Jego zadaniem było, między innymi, wyrzucanie całej zawartości mieszkań z okien bloków, wywożenie sprzętu poza miasto, zamykanie w betonowych klocach, które następnie zakopywane były pod ziemią. Dopiero po kilku tygodniach dane mu było wejść ponownie do własnego mieszkania przy ulicy Łesi Ukrainki. Było już jednak ogołocone.

Pewnego dnia po pracy zaprosił do niego kilku swoich kolegów. Na podłodze w dużym pokoju ustawili prowizoryczny stoliczek. Rozsiedli się wkoło, każdy wyjął to co miał. Była wódka, ogórki, grzyby, żółty ser. Wspominali swoje rodziny, opowiadali o pracy sprzed katastrofy, o polityce. Władimir miał przy sobie ołówek, wyjął go w pewnym momencie i wszyscy podpisali się na ścianie. Miasto Prypeć, data spotkania, nazwiska obecnych.

Kilka lat później Władimir zmarł na raka. W Prypeci pozostał po nim jedynie podpis na ścianie.

***

LUDZIE, KTÓRZY ZOSTALI. HISTORIA LEONIDA PETROWICZA RINDZIUKA

„Przyszli Niemcy. Jak miałem 14 lat to widziałem jak zabierali mojego przyjaciela, Żyda. Podszedł do mnie i mówi 'żegnaj, więcej się już nie zobaczymy’. Wzięli go na rozstrzelanie”. Pan Lonia urodził się w 1929 roku, rozmowa z nim jest przyjemna, choć trudna, nie wszystkie pytania rozumie, a starczy umysł nie pozwala się skupić. Wyraźnie jednak w jego wypowiedziach przebija się jeden temat – II woja światowa, to ona odcisnęła piętno większe niż późniejszy komunizm, jego upadek oraz wybuch elektrowni, przymusowe wysiedlenie i powrót.

„Raz widziałem jak prowadzili ludzi na rozstrzelanie. Przechodzili koło mojego domu. Wystawiłem im przed dom jedzenie. Niemiec, który ich prowadził spojrzał na mnie i powiedział, że jestem dobrym człowiekiem”. Lonia ugościł nas najlepiej jak mógł. Otworzył skrytkę w podłodze, gdzie trzymał alkohol, dość mocny samogon, prawdopodobnie własnego wyrobu, na stole pojawił się chleb oraz słonina do zagryzania wódki. Kieliszki ani przez chwile nie mogły stać puste, a pić zawsze należy do dna.

***

Lonia służył w marynarce, na Bałtyku, bywał również w Gdańsku. Po wojsku zajmował się obsługą żurawi portowych w Czarnobylu, później w Kijowie. W 2018 zmarła jego żona, nie mieli dzieci. W Czarnobylu, w którym mieszka, nie ma też żadnych sąsiadów. Jest całkowicie sam. Samotność nie odebrała mu jednak radości życia.

***

„MGŁA NAD DOLINĄ”

Pieśń Olgi Juszczenko

PO UKRAIŃSKU:

туман долиною, туман яром.

туман долиною.

під туманом нічого не видно, з-за туману нічого й не видно.

під тим дубом криниця стояла, під тим дубом криниця стояла

там дівчина воду набирала, там дівчина воду набирала

та й спустила золотеє відерце, та й спустила золотеє відерце

засмутила козакове серце, засмутила козакове серце

PO POLSKU:

Mgła nad doliną, mgła nad wąwozem.

Mgła nad doliną.

Zza mgły nic nie widać.

Pod tym dębem stała studnia, Pod tym dębem stała studnia,

tam dziewczyna nabierała wodę, tam dziewczyna nabierała wodę

i opuściła złote wiaderko i opuściła złote wiaderko

zasmuciła serce kozaka, zasmuciła serce kozaka.

Mieszkanie Swietłany Szynkarenko
Podpis Władymira Szynkarenki
Leonid Petrowicz Rindziuk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *