Mlask, mlask, buty depczą błoto. Trzy dni marszu w deszczu i mgle. Wszystko jest mokre. Każdy liść, każda gałąź liże mi skórę z mokrym mlaśnięciem. Buty zaczynają butwieć, nie ma ich jak wysuszyć, skóra na stopach jest starta do krwi. Czarni niosący moje rzeczy zerkają na mnie, szepczą między sobą. Mlask, mlask, buty wbijają się w błoto. Dawno już przestałem liczyć czas, ważny jest tylko każdy kolejny krok, byle bliżej celu. Duszno.
Gapią się na mnie, patrzą spode łba, szepczą między sobą. Szepczą, a może to deszcz słychać w liściach? Nie odróżniam dźwięków. Patrzę w dół, widzę jak moje stopy stawiają krok za krokiem, mlask, mlask, w błoto, w wodę, jeszcze jeden krok. Patrzę w przód, dżungla tonie we mgle. Słyszę szepty. A może to deszcz?
Wieczorem rozbili mój namiot. Sami siedzą przy ognisku, ja osobno w namiocie, jest zimno. Oni mają ognisko, suszą się dymem, ja marznę. Słyszę jak szepczą! Szepczą! Wyglądam z namiotu, spoglądają na mnie ukradkiem i milczą. Może to był deszcz? Gdy tylko chowam się znów w namiocie, szepczą. Kap, kap, woda kapie wewnątrz namiotu, mój śpiwór jest mokry. Kap, kap, nie da się uciec przed deszczem.
Budzę się w środku nocy. Słyszę bębny. Gdzieś daleko. A może blisko? Przez ten zasrany deszcz nie można ocenić odległości, nie rozróżniam dźwięków. Szepty.. Szepty… Otwieram namiot, bębny milkną, mgła jest jeszcze bliżej, czuję ją w płucach . Może to był tylko deszcz… Widzę ich przy ognisku, oczy mają czerwone od dymu, białka jakby żółte. Patrzą na mnie, wszyscy na raz, milczą, żaden nawet nie mrugnął. Mzungu, Mzungu, wydaje mi się, że słyszę jak mówią, ale przecież nie ruszają ustami. Czego tu szukasz Mzungu? Mzungu, jesteś tu intruzem…
Mlask, mlask, znów idziemy, mlask, mlask, błoto. Pada od zawsze? Nie pamiętam kiedy nie padało. Kap, kap, na twarz, błoto po kolana, błoto w butach, jest coraz zimniej. Mlask, mlask, patrzą na mnie gdy tylko ja próbuję zerknąć na nich, patrzą cały czas, kpią ze mnie. Wielki Mzugunu, bezradny w naszej dżungli, nie potrafi znieść trochę błota i deszczu. Ja im pokażę, udowodnię im, będę szedł dalej, nie powiem nawet słowa. Mlask, mlask, kap, kap. Liczę kroki, raz, raz, siedem, sto? Stoję sam w lesie, nie pamiętam jak się tu dostałem. Pada od zawsze? Słyszę szepty.
Mrugnąłem i już jest wieczór. Co się stało… Bębny. Płonie ognisko. Stoję przed nim. Czemu jestem nagi? Moknę. W jednej dłoni trzymam koguta, w drugiej mam nóż. Tnę. Czuję ciepłą krew na rękach, płynie do łokci. Kogut szybko stygnie w deszczu, nie rusza się.
Po drugiej stronie ognia stoi Czarny. Potężny. Co raz większy. Stoi tam, czy to mój cień? Widzę już tylko jego głowę. Pada. Próbuję dojrzeć przez dym, krew kapie w ognisko. Widzę już tylko jego oczy. Białka są żółte, źrenice czerwone, szeroko otwarte, nie mruga. Czuję krew na twarzy i w ustach, piję. Hahahaha! Mzungu! Myślałeś, że masz moc? Ściskam nóż mocniej. Było ich kilku, szeptali. Teraz jest tylko jeden? Mzungu! Myślałeś, że masz moc?
Mówi do mnie! Mówi wewnątrz mojej głowy! Tak, Mzungu, mówię do ciebie. Odpowiedz… Szepty. Deszcz. Mlask, mlask. Deszcz, kap, kap, kap, kap, mgła, mrok i dym… Głupi Mzungu, twój Fenris to pies przy naszym potężnym Endai. Myślałeś, że masz moc? Hahaha! MYŚLAŁEŚ, ŻE MASZ MOC?!
Zamknąłęm oczy.
*
Tak! Mam moc.
Oczy po drugiej stronie ogniska rozszerzyły się ze strachu. Fenris zawył, wrócił do mnie, podniosłem głowę, AUUUUUUU!!! Krwią koguta wysmarowałem twarz. Hahaha! Patrz na mnie! Oczy po drugiej stronie chciały się odwrócić, ale już nie mogły. Patrz na mnie! Myślałeś, że się ciebie boję? Myślałeś, że wystraszę się waszych szeptów i bębnów? Że wpadnę w waszą zasadzkę? PATRZ NA MNIE!
Tak… Mam moc…
Ciemność i ogień. Ogień i dym. Czuję jak nóż zatapia się w miękkim ciele. To nie moje ciało. Żółte oczy z czerwonymi źrenicami patrzą z przerażeniem. Czuję krew na dłoniach. To nie moja krew. Nóż tkwi w martwym ciele. Deszcz już nie pada, nie ma szeptów, nie ma bębnów. Oddycham ciężko, stoję nagi nad ogniskiem, a w dłoni ściskam zakrwawiony nóż. Słyszę szum wiatru w liściach.
*
– Mister Patryk! Mister Patryk! Obudził się pan. – Przez lekko uchylone okiennice pada światło. Jest duszno. Nie pamiętam jak się tu dostałem.
– Co się stało? Byłem w Górach Gorylich? Jak wróciłem?
– Górach Gorylich? Wróciłeś? Mister Patryk, nigdzie pan nie był, nie ma żadnych Gór Gorylich… Zaraz po przylocie dostał pan malarii i był w śpiączce 5 dni. Znaleźliśmy pana w pokoju hotelowym.
Zerknąłem w bok. Na stoliku leżał zakrwawiony nóż, krew była już zakrzepła.
– Znów mam moc!
– Tak, obudził się pan, musi pan odpoczywać.
– Nie rozumiesz. Znów mam moc…