Autobus niemiłosiernie wlókł się przez dżunglę. Przez uchylone okna wpadało nieco świeżego powietrza, zbawczego tlenu, który utrzymywał przy życiu garstkę spoconych i milczących pasażerów. Podróż komunikacją publiczną w krajach trzeciego świata to konieczność, bolesny obowiązek, a na twarzach pasażerów widać było, że pogodzili się ze swoim losem. Jeśli chcesz gdzieś dojechać, jesteś zdany na łaskę wszechpotężnego kierowcy i jego rozpadającego się autobusu.
Nieznośny upał, wszechobecny pył, który przykleja się do ciała, zatyka usta i nos, no i ten zapach. Nieznośny, kwaśny, mdły zapach potu w tropikach. W takich warunkach szybko zapada się w letarg, podróż na początku ekscytująca przechodzi w udrękę, a potem zawiesza się w czasie i przestrzeni gdy czeka się cierpliwie na jej zakończenie.
Po raz kolejny stanęliśmy przy drodze pośród niczego. Natychmiast z okolicznych zarośli wyłonili się ludzie, którzy chcieli sprzedać pasażerom wszystko co tylko mogło im być potrzebne – czystą wodę, słodkie napoje, przekąski, orzeszki i jajka sadzone posypane ostrymi przyprawami. Wysiadłem rozprostować kości i rzuciło mi się w oczy, że autobus opuścili wszyscy pasażerowie. W milczeniu wyszli z pojazdu i zniknęli gdzieś idąc boczną ścieżką, razem z nimi kierowca. „Co się dzieje?” – spytałem jednego ze sprzedawców – „gdzie oni wszyscy idą?”. „Jest godzina modłów, bideshi, wszyscy idziemy do meczetu”.
Świat stanął, gospodarka, zysk, hossa i bessa, wszystko musi poczekać, ponieważ wybiła godzina modlitw. Razem z tym wszystkim czekałem ja oraz pusty autobus.
*
Khudir Jungle to mała wioska obok miasteczka Kharimganj. Mała w Bangladeskim rozumieniu tego słowa, bo przeludnienie widoczne jest tu na każdym kroku, a ludzi wokół siebie ma się niemal bez przerwy. Wystarczy powiedzieć, że Bangladesz jest najgęściej zaludnionym krajem świata – mieszka tu niemal 170 milionów ludzi na powierzchni mniejszej niż połowa Polski, dla porównania w całej Rosji mieszka 150 milionów osób. Bangladesz to również jeden z najmniej zurbanizowanych krajów świata, poza Dhaką istnieją jedynie mniejsze lub większe wsie, a 57% mieszkańców to analfabeci.
Zostałem zaproszony na miejscowe wesele. Dina, moja przyjaciółka, zadzwoniła do Sharmin z ofertą wspólnego przyjazdu: „Słyszałam, że odwiedza cię obcokrajowiec. Może chciałby zobaczyć tutejsze wesele?”.
Ceremonia zaczyna się już dzień przed oficjalnymi zaślubinami, wieczorem i nazywa się noc haldi lub noc mehedi. W domach państwa młodych trwają przygotowania, a dzień przed ślubem to dzień na spotkania z rodzinami i bliskimi. W rodzinnym domu Heem, panny młodej, ustawiany jest ołtarzyk, miejsce, przy którym dzień później młodzi się pobiorą. Członkowie jej rodziny kręcą się po domu, składają życzenia szczęścia, udzielają błogosławieństw i pomagają w przygotowaniach. W tym czasie w domu pana młodego trwa jego pożegnanie.
Panna młoda dłonie pokryte ma tatuażami z henny, które projektowane są przez przyjaciół i kuzynostwo dziewczyny. Ubrana jest w piękne, żółte sari. Bangladesz to kraj muzułmański, ale pod ogromnym wpływem Indii i mieszają się tutaj obyczaje tych dwóch kultur. Kolor sari nie jest przypadkowy, w wierzeniach regionu uznaje się, że żółty to kolor szczęścia i ma on przynieść dostatnie życie parze, która zaczyna nowy rozdział.
Gdy ołtarzyk jest gotowy, zasiada przy nim panna młoda, następnie każdy z gości przysiada się by zrobić wspólne, pamiątkowe zdjęcie. Tradycyjnie podaje się młodej kęs ciasta oraz roshogollę (okrągłe „kluski” na bazie sera i słodkiego syropu), a także naciera jej czoło, dłonie oraz stopy haldi, maścią, która odgania złe duchy i przynosi szczęście, a która wykonana jest z ostryżu długiego (kurkumy). Ma to na celu również rozjaśnienie skóry dziewczyny i sprawienie, by piękniej lśniła, a w niektórych kręgach, gdzie naciera się całe ciało, a nie tylko jego część, także jego oczyszczanie. Jako, że gości na tym etapie jest już około setki, całe zdarzenie trwa godzinami.
Wieczorem mają odbyć się tańce, to na nie najbardziej czekała Heem, jednak w związku z przedłużającą się ceremonią, rodzice dziewczyny ostatecznie nie wyrazili na nie zgody.
*
Dzień ślubu zaczął się od przygotowań. Zaprzyjaźniłem nie w tym czasie z Nasirem, bratem Diny, wesołym chłopakiem, który niewiele potrafił powiedzieć po angielsku, ale zupełnie nie przeszkadzało mu to w komunikacji. Dziewczęta ubrały się w piękne sari, mężczyźni założyli eleganckie panjabi. Ja również, w swoje własne, której wcześniej nabyłem w Dhace. Bangladesz słynie z produkcji tekstyliów dla dużych marek. Z naszej perspektywy jest to kapitalistyczny wyzysk biedniejszych państw, ale tutaj jest to powód do dumy – „kup dżinsy u mnie” – mówili – „kup tę koszulę. Sprzedam to później do Nike albo Levisa i u nich zapłacisz kilka razy więcej za to samo. To najlepsza jakość!”.
Do sari i panjabi nakłada się kolorowy makijaż oraz biżuterię, robią to również mężczyźni. W domu pani młodej byliśmy wczesnym popołudniem. Posiłek otrzymaliśmy przy jednym z licznie rozstawionych stołów, liczba gości była jednak tak duża, że na swoją kolej trzeba było czekać, a po zjedzeniu natychmiast należało zwolnić swoje miejsce kolejnym osobom.
Pięknie ubrana panna młoda godzinami pozuje do zdjęć, stojąc i siadając w różnych miejscach domu. Gdy pojawia się pan młody dochodzi do formalnej części – zaślubin, które nie wydają się tutaj być kluczowym momentem wesela. Ślubu udziela imam, religijnie więc jest to tradycja muzułmańska, kulturowo zaś Indyjska.
Następnie para wspólnie siada na łóżku rodziców dziewczyny, to ich pierwszy wspólny czas jako małżeństwa. Rodzina robi sobie z nimi zdjęcia, a rodzice dziewczyny wręczają mężczyźnie dari, drogie prezenty, których jego rodzice mogą „zażądać” – może to być biżuteria, pieniądze lub przedmioty o wysokiej wartości. Para symbolicznie karmi się wzajemnie roshgollą oraz mlekiem, to samo robią rodzice, a matka dziewczyny płacze żegnając swoją córkę po raz ostatni. Para młoda nakłada sobie wzajemnie na ramiona girlandy z czerwono-białych kwiatów, następnie wychodzą z domu, a dziewczyna zalewa się łzami. „Powinna płakać” – mówi mi Dina – „W końcu opuszcza dom rodziców na zawsze”.
Od dziś odpowiedzialność za dziewczynę przechodzi z jej ojca na męża. Następnym razem gdy odwiedzi rodzinny dom, będzie tu gościem.
*
Wieczorem, gdy pary młodej już nie ma, zaczyna się taneczna część wesela. Ceremonia jest muzułmańska, więc nie ma tu żadnego alkoholu i to nie ma go naprawdę – z szacunku dla starszyzny młodzież nie próbuje go przemycić lub nie popija ukradkiem.
Młodzi ludzie siedzą na krzesłach ustawionych wokół „parkietu”, czyli wydzielonego fragmentu podwórka, ja jako egzotyczna atrakcja poproszony jestem do tańca jako pierwszy. Nie tańczy się tu z kobietami, tak jak u nas, zabawa dzieli się na momenty gdy tańczą sami mężczyźni, same kobiety lub wszyscy, jednak nie w parach. Sam, na oczach zebranych gości kręcę się i podskakuję w rytm muzyki rodem z bollywoodzkich filmów, dopiero przy trzeciej piosence dołączają do mnie inni.
Tańce są formą zabawy przynoszącej radość, całkowicie inaczej niż na Zachodzie, gdzie taniec zawiera elementy erotyzmu. Choć młode dziewczyny na parkiecie kręcą biodrami to nie robią tego w kuszący sposób, a całość przypomina raczej dziecięce wygłupy. Tak jak na szkolnych dyskotekach, dziewczyny do tańca same podrywają się bardzo chętnie, chłopców trzeba natomiast wyciągać siłą, a gdy już się pojawią, to raczej maskują się wygłupami zamiast tańczyć.
Po kilku godzinach, na zakończenie, pojawia się jeszcze małe przedstawienie. Dzieci kolejno łapią za mikrofon i prezentują wierszyki, piosenki oraz modlitwy. Grubo po północy wszyscy rozchodzą się do domów.
*
W dniu ślubu miało miejsce jeszcze jedno niezwykłe wydarzenie. W trakcie weselnej zabawy zauważyłem, że Nasir nieco przygasł, zapytałem jego sióstr co się stało i okazało się, że chłopak właśnie dowiedział się, że pójdzie dziś poznać swoją przyszłą żonę – tak zdecydował jego ojciec.
Razem z rodziną udaliśmy się do domu dziewczyny, gdzie pogodny i zabawny przeważnie chłopak spochmurniał i spoważniał. Najpierw rozmawiał z rodzicami dziewczyny – ci mówili mu, żeby opiekował się ich córką, on zapewniał ich, że będzie ją kochał i szanował. Na tym jednak zakończyło się zainteresowanie przyszłym panem młodym, a całe zaręczyny skupione są raczej na starszych, męskich członkach obu rodzin.
Nastąpiło oficjalne zapoznanie ojca Nasira z jego przyszłym teściem. Po krótkiej wymianie zdań przeszliśmy do kolejnego domu, gdzie w jednym z pokoi czekała już młoda dziewczyna. Kobiety, które przybyły z nami zniknęły gdzieś w głębi domu, by pomóc w przygotowaniach, mężczyźni zebrali się w drugim pomieszczeniu i spożywali pan, miejscową używkę na bazie ziół, która ma minimalne działanie narkotyku oraz zabarwia usta na czerwono. Nasir, cichy i poważny, siedział u boku ojca wbijając wzrok w ziemię.
Podano mi narkotyk i kazano posmarować sobie nim dziąsło, mężczyźni rozbawieni zerkali na mnie co chwilę, spodziewając się chyba jakiejś reakcji, na szczęście nic mi się nie stało.
Zaoferowano nam poczęstunek, a następnie do pokoju weszła pięknie ubrana kobieta, około dwudziestoletnia (Nasir miał wówczas trzydzieści trzy lata). Nastąpiła prezentacja panny młodej. Nieśmiała i przestraszona usiadła między kobietami, wówczas można było zadawać jej pytania oraz wręczać podarunki – najczęściej pieniądze. Ja jako mężczyzna również miałem prawo wypytywać dziewczynę o co chcę, wolałem jej jednak nie zawstydzać bardziej niż to konieczne.
Dziewczyna oraz Nasir nie wymienili nawet jednego zdania, oboje wzrok wbity mieli w podłogę. Po kilkunastu minutach ceremonia została zakończona, a my mogliśmy wracać do domu. Ślub odbędzie się w ciągu najbliższych dwóch miesięcy.
Wracając zapytałem Nasira o jego przemyślenia, jak to jest, że pozwala ojcu decydować o swojej żonie, jak się godzi na z góry narzucony los. „Mój ojciec mówi, że to dobra kobieta, moje siostry tak mówią i ty tak mówisz, więc czemu ja mam sądzić inaczej?”.