Wylądowałem w gęstym deszczu. Zapach. Wszędzie dywany nasączone Indiami. Obsługa lotniska wskazała mi drogę oraz miejsce postoju tuk-tuków. „600 rupii, sir. Kurs wczesno poranny”. Zapłaciłem 200, uścisnąłem rękę smutnego Hindusa, który właśnie próbował policzyć sobie 10 dolarów za niespełna 10 minutową przejażdżkę i stanąłem u stóp klatki schodowej, przed małym ołtarzykiem boga-słonia. Byłem w szoku widząc Lorda Ganeshę po raz pierwszy. Słoń z ułamanym kłem, którym spisał Mahabharatę, spoglądał na mnie czujnie, ale nie był zaskoczony jak ja. Obserwował mnie wnikliwie już od chwili, gdy pierwszy raz wciągnąłem w płuca brudne powietrze Mumbaju. Przy windzie czekałem na moją gospodynię, Joytee. Kobiety siedzące przy bramie spoglądały na mnie zawstydzone, ale uśmiechnięte. Z ołtarzyka unosił się dym kadzideł. Ganesha jest przewrotny, pomaga i utrudnia. Od tej chwili nie spuszczał ze mnie wzroku.
Na przywitanie Ganesha wysłał tłumy. Kolorowe pochody niosące do Oceanu figury słoniowatego syna Shiwy i Parwati, machały do mnie i chętnie pozowały do zdjęć. Przyjazne dłonie wyciągano by mnie dotknąć, przyjazne oczy rozbłyskiwały uśmiechami. W dniu, w którym wylądowałem trwał festiwal poświęcony bogowi o głowie słonia, jedno z najważniejszych świąt tej części Indii. Na ulicach rozstawiano ołtarze, ludzie zbierali się by oddać cześć synowi Shiwy. Ganesha przywitał mnie, ale nie ochronił. Uśpił moją czujność. Bóg-Słoń, syn który poniósł śmierć z dłoni ojca, by następnie zostać wskrzeszonym, jest patronem sztuki i nauki, czuwa nad mędrcami i uczonymi, ale przede wszystkim jest złośliwym Panem Przeszkód. Znany jest z tego, że usuwa problemy ze ścieżek jednych i ustawia je na drogach innych, zwłaszcza tych, którzy powinni zostać sprawdzeni. A ja byłem właśnie na Drodze Sprawdzenia.
Alberta spotkałem na ulicy – „Witaj przyjacielu! Mogę ci w czymś pomóc?”. „W którą stronę do Wrót Indii?”, spytałem nieufnie. Albert szedł akurat w tamtą stronę, więc mnie odprowadził. „Jesteś z Polski? Mam tam przyjaciela! Z Krakowa!”. Pokazał mi plik wizytówek, spośród których wyciągnął tę z kontaktem do firmy informatycznej z Małopolski. Uwiarygodnił się. „I teach on University of Mumbai” zagadywał uśmiechnięty, „In India is too much temples”. Dopiero kilka tygodni później rozwikłałem te zdania. W Indiach istnieje inna odmiana języka angielskiego, którą nazywają tutaj Hinglish. Właśnie takim angielskim posługują się Hindusi – problemy z komunikacją nie wynikają z tego, że słabo mówią po angielsku, ale z tego, że w zasadzie posługują się opartym na angielskim, ale jednak innym językiem. „Teach” oznacza nie „nauczam” ale „uczę się”, Albert był więc studentem, a nie wykładowcą. „Too much” oznacza „dużo”, a nie „za dużo”, Hindusi wymawiają „too much” zamiast np. „a lot”.
Wrota Indii wywarły na mnie mniejsze wrażenie niż się spodziewałem. Nazwa brzmi przecież tak dumnie i majestatycznie. Miejsce, gdzie zaczynały się Indie, miejsce którędy pachnące przyprawy wypływały w stronę Starego Kontynentu, gdzie marynarze z Europy czuli pierwszy powiew orientu. Nadmorski łuk triumfalny tonął w szarzyźnie monsunowego deszczu, a ja smutno spoglądając na najeżony platformami wiertniczymi horyzont słuchałem Hindusa, który za wszelką cenę chciał się ze mną zaprzyjaźnić. Albert oprowadzał mnie po Mumbaju, pokazał wiele miejsc, do których bez pomocy miejscowego pewnie bym nie dotarł. Zaprowadził mnie też do biura podróży, gdzie kupiłem bilety na pociąg do Udajpur i później autobus do Jodhpur. Wiedziałem już, że biedniejsi Hindusi pracują jako tzw. „comission guys”, czyli naganiacze, którzy zarabiają przyprowadzając turystów w konkretne miejsca. Nie robiło mi jednak różnicy czy Albert dostanie coś z tego co wydam – i tak nie zamierzałem wydać więcej niż trzeba.
Joytee spytałem o ceny biletów – były dobre. Kobieta roztoczyła wokół mnie aurę bezpieczeństwa. Starsza indyjska Pani w pięknym sari była wówczas dla mnie jedynym blaskiem światła, które rozrzedzało osiadające na mnie czarne mgły. W jej mieszkaniu bezpiecznie przetrwałem trawiącą mnie bezsenność.
Jednak Mumbaj pożerał mnie szybciej niż sądziłem. Przeciskając się codziennie przez niewysoki tłum przy stacji kolejowej Bandra, skąd pociągiem dojeżdżałem do centrum, skupiałem na sobie setki spojrzeń, wyciągały się do mnie setki rąk. Zaczynał otaczać mnie mrok. Zataczałem się po mieście próbując znaleźć swoje miejsce, a po jakimś czasie już także samego siebie. Pijany nędzą zacząłem wchodzić w miejsca, które inni omijaliby z daleka. Samotnie wszedłem na ścieżkę, na której stał czekając na mnie drwiąco Lord Ganesha. Nie przesypiałem nocy, a szare deszczowe dni pamiętam jakbym oglądał je oczyma kogoś innego. Zagubiony i samotny pełzałem ciasnymi ulicami Mumbaju patrząc w zachwycie jak co chwile gasi je monsunowy deszcz.
*
Cena kawy, którą wypiłem w eleganckiej kawiarence tuż obok hotelu Taj Palace, to koszt dziennego wyżywienia rodziny w slumsach. Przekonałem się o tym, gdy Tipika i Lakshmi poprosiły mnie o to, bym kupił im jedzenie. Dwie dziewczynki – jedna może pięcioletnia, druga nastolatka w szkolnym uniformie – zaczepiły mnie przy brzegu Oceanu, gdzie fotografowałem głodne psy, brudne pranie i niedomyte, szare twarze. „Masz zielone oczy”, zauważyła starsza z dziewczynek. Ją też sfotografowałem i do dziś pamiętam wzrok Lakshmi – małej indyjskiej dziewczynki, która marzyła o czymś więcej. W głębi jej oczu widać było hańbę i poniżenie. Pozowanie do zdjęć w zamian za jedzenie. Lakshmi boleśnie uśmiechała się do mnie. Bałem się jej miażdżącego spojrzenia. Bałem się, że zapyta. Że zaproponuje. Nie zrobiła tego.
Jej ulubionym przedmiotem jest angielski. Chciałaby wyjechać do Wielkiej Brytanii, by móc pracować i żyć godnie. Póki co musi zaczepiać na ulicy Europejczyków i Amerykanów. Nie raz obleśnych, starszych panów. Jeśli tego nie zrobi, jej pięcioletni braciszek, Rhuit, nie będzie jadł kolacji. Musi pozować do zdjęć, chociaż w jej twarzy widać, że nie życzy sobie tego, by biali traktowali ją jak małpę w zoo. Ale jest małpą w zoo. Lakshmi, czternastoletnia, przybrzeżna atrakcja turystyczna z Mumbaju, dzielnica Bandra, zapraszamy po godzinie 15. Chciałeś białasie zdjęcie dzieci, takie jak z National Geographic? Popatrz sobie. Te zdjęcia nie były za darmo. Kosztowały srebrny fragment mojego sumienia.
*
Szare niebo przygniatało całe miasto do ziemi. Wczesnym rankiem ulice wypełniał tłum, tak jakby mrok jedynie chował ludzi gdzieś do wnętrz lub pod ziemię, a pierwsze promienie słońca wyciągały ich znowu na powierzchnię. Mężczyźni przy stoiskach czy przenośnych garkuchniach, kobiety siedzące na chodnikach, dzieci próbujące sprzedawać orzeszki czy inne drobnostki – oni wszyscy czekali by słońce odgoniło groźny mrok, by szybko zająć miejsce na ulicy i prowadzić swój mały biznes.
Zaskakujące jak deszcz szybko potrafił oczyszczać te ulice. Gdy Albert prowadzał mnie ulicami miasta kazał natychmiast chować się pod zadaszeniami, jak tylko zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. „Monsun!” krzyczał, tak jakby wymawiał imię wroga. Cała ulica pustoszała i cichła. Sprzedawcy wchodzili do wnętrz swoich sklepów, a wraz z nimi wszyscy ci, którzy prowadzili swoje interesy na chodnikach. Mężczyźni z wózkami i taczkami zbijali się w grupki a to gdzieś pod drzewem, a to pod blaszanym daszkiem – wszędzie gdzie można było uchronić się przed gwałtownym, zimnym prysznicem. Na kilka minut świat wyłączał się. Albert ściągając brwi obserwował wówczas niebo tak jakby mógł wyczytać z niego kiedy deszcz ustanie. I gdy tylko ściana deszczu malała, całe życie wypełzało z powrotem na szare chodniki. Zajmowano swoje miejsca, wyścig po pieniądze ruszał od nowa, na chwile wstrzymany tylko przez siły natury.
*
Gdy wiedziałem, że miasto nie zaoferuje mi więcej, niż pełne naganiaczy ulice przy zabytkach, których historii i znaczenia bez przewodnika i tak nie poznam, zacząłem zapuszczać się w uliczki Mumbaju i gubiłem na całe godziny, by bezcelowo poszwendać się po okolicy. W Colabie, idąc wzdłuż zachodniego wybrzeża, przechadzałem się po nadmorskich slumsach i choć bieda wręcz drapała po oczach, to na przyjaznych twarzach mieszkańców widać było ten beztroski, szczery uśmiech – ten, który zakwitnąć może tylko na ustach człowieka, który nie posiada absolutnie niczego.
Gdy z jednej z takich wypraw w dzielnicę, której nazwy nie potrafię wymówić, wróciłem w okolice Wrót Indii, podeszła do mnie kobieta niosąca na rękach mniej więcej dwuletnie dziecko. Była ubrana w piękną, czarną suknię ze złotymi wykończeniami. Zapytała czy może mi jakoś pomóc, skąd jestem i jak mam na imię, pokazała mi swojego synka, Simona. „Ja na trzecie imię też mam Szymon”, powiedziałem. Uśmiechnęła się. Dzieciak gapił się na mnie czarnymi oczkami, a matka zaczęła iść obok. Nie wyglądała na żebraczkę, ale wiedziałem, że zaraz poprosi o pieniądze.
Poprosiła o jedzenie dla dziecka.
Musiałem odmówić – nakarmiłem mojego złego wilka. Odmawianie pomocy to zdecydowanie najgorsza strona podróży. Ilu ludziom dziennie można pomóc? Ilu oddać swoje pieniądze? Czy w ogóle powinno się to robić? W ciągu najbliższych tygodni jeszcze tysiące osób zapyta mnie o to samo i też będę musiał powiedzieć „nie”. Przecież nie stać mnie na to, żeby każdego dnia ratować świat. Nie kupiłem jedzenia głodnemu dziecku, odwróciłem się, pomruczałem coś pod nosem i poszedłem w drugą stronę.
Innego dnia, po godzinach wałęsania się po dzielnicy Bandra, usiadłem w małej kawiarence. Byłem głodny, bolały mnie nogi, zdradzieckie nadmorskie słońce spaliło mi skórę. Marzyłem o kawie. Usiadłem przy stoliczku z widokiem na Ocean Indyjski i rosnące na jego brzegu palmy. Raj. Zamówiłem dużą kanapkę i capuccino. Gdy zacząłem jeść, do schodów przy wejściu podszedł mały chłopczyk, nie mógł mieć więcej niż trzy latka – spojrzał na mnie i paluszkiem pokazał na chleb. Po około dwóch minutach z kawiarni wyszedł chłopak, który odgonił malucha. Nie oddałem głodnemu dziecku kanapki za cztery złote. Dwie minuty udawałem, że go nie widzę, by nie oddać mu mojego jedzenia.
Po kilku minutach zacząłem go szukać. Wewnętrzne bydle jakie stworzył we mnie ten mały Hindus, przegrało na szczęście walkę z moją godnością. Dopiłem kawę, zapakowałem kanapkę w serwetkę i poszedłem znaleźć tego małego skurczybyka – znajdę cię i nakarmię tak, że się zesrasz mały gnojku! Jak mogłeś ze mnie, cywilizowanego, wspaniałomyślnego Europejczyka tak bezczelnie zrobić ostatnią świnię?!
Nigdzie go już niestety nie było. Zauważyłem jednak inne dzieci żebrzące o jedzenie. Usiadłem na murku, wystarczyło, że dzieciaka złapałem wzrokiem – widzi białasa, podbiega od razu. Wyciągnął do mnie rękę, pewnie nie potrafił jeszcze dobrze mówić. Wręczyłem mu kanapkę z kurczakiem. Oczy mu rozbłysły. Gdy jadł, uśmiechał się i kręcił w kółko podskakując. Tańczył z radości, bo dostał pół obgryzionej kanapki.
Dobry wilk dostał ochłapy, złego karmię hinduskimi dziećmi.
Zacząłem obserwować spacerujących po brzegu bogatych turystów. Tandetnie ubranych Amerykanów, Niemców z wyrazem powagi na twarzy. Oni widzieli jedynie piękny zachód słońca nad Oceanem Indyjskim. Widzieli palmy trącane wiatrem i szare, przechodzące w purpurę niebo. Nie widzieli głodnych, brudnych dzieci, które wyciągały do nich rączki prosząc o jedzenie. Cywilizowany Zachód.
Byłem jego częścią.
*
W drugim największym mieście świata spędziłem pięć dni. To o pięć za dużo, choć dziś, po powrocie do Polski, znów czuję zew Maximum City. Jest coś między mną, a Mumbajem, jakaś chora żądza, którą pewnego dnia będę musiał zaspokoić. Niezdrowe pożądanie brudu i choroby. Przez trzy miesiące w Azji myślałem, że Mumbaj mnie spustoszył. Ale dziś wiem, że Miasto Siedmiu Wysp oczyściło mnie, choć w ohydny sposób. Zostałem przez nie przeżuty i wyrzygany. Wyrzygany pociągiem jadącym na północ.
Świetnie się poznaje świat Pana oczami, ten prawdziwy, nie z folderów biur podróży
Dziękuję serdecznie 🙂